Wszystko się spierdolilo w ciągu pięciu minut. Parę slów za dużo, nerwy puścily. Stara krzyczala, wyjebala brata z domu. Nie wiedzialam co robić. On poszedl, ona plakala w kuchni... Ubralam się i poszlam za Pawlem. Szybko go znalazlam, powiedzial ze jedzie. Odprowadzilam go na przystanek, obiecal ze za pare godzin wróci, jak pomyśli... Poszlam do kościola. Z 50 ludzi stalo w kolejkach do spowiedzi. Usiadlam w lawce. Myślalam o wszystkim. Ręce i nogi mi drżaly. Pomyślalam o moich nadziejach na udane święta. O tym że już tych nadziei nie mam. Lzy polecialy mi z oczu. Wstalam i wyszlam. Poszlam do domu. Spytalam starej czy jej pomoc. Zaczęla krzyczeć. Nie wytrzymalam. Poszlam do pokoju. Nie moglam przestac plakac. Wbilam paznokcie w rękę. Do krwi. Ból pomaga nie myśleć... Stara weszla: -Idź poskladaj pranie.
Pawel wrócil po 15. Smutny, nawet nie wkurwiony, tylko smutny.
Tyle czasu kłóciłam się, że święta nie u wszystkich są pozerstwem itd., a teraz okazuje się, że u mnie też będzie sztucznie, będziemy udawać, że nie jesteśmy na siebie wściekli.
Wszystko w co wierzę z czasem okazuje się nieprawdą. Pierdolę, nie wierzę już w nic...
W każdym razie życzę wszystkim lepszych świąt niż ja będę maila. Szczerze.